piątek, 28 lutego 2014

Dzień 11. Godzina 17:14

W nocy któs próbował zabrać samochód na mojej ulicy. Włączył się alarm.

Po chwili ulica wypełniła się stadem żywych trupów. Przylgnęły do samochodu i zaczęły nim kołysać. Najgorsze jednak w tym, że od tej pory kręcą się w okolicy. Naliczyłem trzydziestu czterech.

Źle się czuję. Boli mnie brzuch i głowa. Nie wiem, czy to niestrawność, czy zmęczenie. Może to stres, a może jakis wirus.

O Boże, a co jeśli to...?

Muszę się położyć.

czwartek, 27 lutego 2014

Dzień 10. Godzina 13:14

Pochowałem Mary w ogródku. Zmówiłem modlitwę i przesiedziałem kilka godzin na dworze. Ostatnio mamy wyjątkowo brzydką pogodę, więc ucieszyłem się z odrobiny słońca.

Z telewizji dowiedziałem się, że cała Europa jest już zainfekowana, a także pojawiły się przypadki choroby w Stanach Zjednoczonych. Jescze kilka tygodni i pewnie nie będzie bezpiecznego miejsca na ziemi. Chyba, że gdzieś na dalekiej północy... To jest myśl. Najpierw jednak będę musiał opuścić wyspy brytyjskie.
Powoli oswajam się z myślą, że niedługo będę musiał wyruszyć do Polski. Martwię się o moją mamę. Dzwoniłem, ale nie odbiera telefonu.
Zaczynam układać plan.
Na początku muszę się przygotować. Spakować niezbędne rzeczy; broń, jedzenie i ciuchy.
Udam się samochodem w okolice Dover. Jestem przekonany, że masa ludzi zrobiła to dziesięć dni temu, kiedy to zamknięto granice. Najprawdopodobniej jest tam tłok i z pewnością pełno żywych trupów. Na prom nie ma co liczyć.
Może uda mi się jakąś łódkę znaleźć. Kanał la Manche w najwęższym miejscu wynosi 32 km. Kiedy będę już we Francji, to wtedy znajdę jakiś samochód i pojadę do Polski.
Sam nie wierzyłem, jak prosto to brzmi.

Przed chwilą wyłączyli prąd. Na szczęście pracuję na laptopie. Zacząłem się jednak zastanawiać, jak dalej będę prowadził bloga, kiedy nie będzie prądu? A w ogóle jak długo będzie dostępny internet? Co stanie się z serwerami?

Nie będę się tym na razie przejmował.

środa, 26 lutego 2014

Dzień 9. Godzina 14:35

Dwa dni temu zabiłem Johna ratując Mary. Dowiedziałem się, że jej maż miał w domu broń. Musiałem ją zdobyć.

Przygotowałem się tak, jakbym szedł na wojnę. Ubrałem luźne spodnie w moro (możecie się śmiać, ale wydawały mi się bardziej odpowiednie niż dresy) oraz bluzę z kapturem. Za pasek wsadziłem nóż i tasak. Kiedy ponownie przestawiałem płyty chodnikowe Mary oznajmiła, że idzie ze mną. Zaprzeczyłem kilka razy, ale wygrała naszą polemikę argumentem, że zaoszczędzimy czas jeśli wskaże mi miejsce ukrycia broni.
Drzwi do jej domu były szeroko otwarte. W domu panowała cisza. Nie było śladu po Patricku, synu Mary. Najprawdopodobniej wyszedł przez otwarte drzwi. Szybko udaliśmy się na piętro do małego gabinetu Johna. Znalazłem tam glocka oraz colta, a także kilka paczek naboi. Na kredensie leżał długi i ostry (sprawdziłem) samurajski miecz. Oczywiście wziąłem go także. Mary oznajmiła, że musi zabrać jeszcze swoje leki z łazienki.
Po chwili usłyszałem znany już mi krzyk. Wbiegłem do ubikacji. Nie wiem, jak Patrick tam się dostał, bo wydawało mi się, że drzwi były zamknięte. A może tylko przymknięte? 
Kurwa, dlaczego nie sprawdziłem przedtem tej pieprzonej toalety?

W środku nieumarły synek wgryzał się w bark swojej matki. Miał on ogromną dziurę w brzuchu. Jego jelita zwisały niczym kiełbaski w sklepie mięsnym. Nie zastanawiałem się długo. Chwyciłem tasak i pamiętając lekcję z przed kilku dni, mocno wbiłem go w sam środek głowy.

W telewizji mówili, że ugryzieni powinni zostać porzuceni lub zabici. Nie mogłem tego zrobić.
Chwyciłem ją pod rękę i zaprowadziłem do domu. Opatrzyłem jej ranę i zaparzyłem herbatę. Po godzinie straciła przytomność i w takim stanie była ze dwie godziny. Następnie zaczęła ruszać palcami. Gałki oczne drgały ukryte pod powiekami. Skóra zsiniała. Wiedziałem, że lada chwila obudzi się jako żywy trup.
Podszedłem powoli, ale ona wyczuła mnie, gdyż szybko otworzyła oczy i rozwarła swoją szczękę. Chciała zaatakować. Byłem jednak szybszy i zadałem śmiertelny cios nożem.

Teraz znów jestem sam.

wtorek, 25 lutego 2014

Dzień 8. Godzina 12:50

Przy herbacie Mary opowiedziała mi, co się wydarzyło.

Jej mąż wrócił późno do domu. Udał się do okolicznych sklepów po zapasy jedzenia. Kiedy wrócił, był bardzo zdenerwowany. Mówił, że ludzie oszaleli. Dobrze, że wziął ze sobą broń, bo dzięki niej udało mu się przeżyć. Nie wspomniał jednak, że został ugryziony.
Kiedy Mary obudziła sie rano, zauważyła, że mąż z nią nie spał. Przeszukała dom, a na końcu zaglądnęła do sypialni syna. Nad jego ciałem pochylał się John (przypomniała mi jego imię). Cały umorusany był krwią. Syn natomiast leżał z otwartym brzuchem. Jego jelita zwisały z łóżka.
Zaczęła krzyczeć. To właśnie ten krzyk usłyszałem.

Następnie biegiem ruszyła w stronę drzwi, a John za nią.

Wiem, że to, co ją spotkało było bardzo straszne, ale nie potrafiłem przestać myśleć o tym, że jej mąż miał broń. Okazało się, że interesował się militarią. W domu przetrzymywał kilka pistoletów. Nie wiem, czy miał na nie pozwolenia. Wiedziałem, że muszę przedostać się do ich domu i zdobyć spluwy.
Wiedziałem także, że tam ciągle jest syn Mary, który teraz spaceruje jako żywy trup.

poniedziałek, 24 lutego 2014

Dzień 7. Godzina 13:31

Zabiłem jednego i wciąż żyję.

Dziś rano obudziły mnie krzyki dobiegające z domu sąsiada. Doskoczyłem do okna i zobaczyłem jego żonę Mary, która próbowała zamknąć drzwi. Nie mogła tego zrobić, gdyż we wnęce pojawiła się zakrwawiona ręka. Dość szybko dała za wygraną. Puściła klamkę i rzuciła się do ucieczki. Jak to zazwyczaj w takich sytuacjach bywa, obejrzała się przez ramię, potknęła o krawężnik i przewróciła na ulicę. Zza drzwi wyłonił się jej mąż (za nic nie mogę przypomnieć sobie jego imienia). Był jednym z nich. Żywy trup.

Nie zastanawiałem się długo. Dobiegłem do stołu. W jedną dłoń chwyciłem tasak, a w drugą nóż.
Wybiegłem na podwórze.

O kurwa, zapomniałem o zastawionej furtce.

Nie miałem czasu, aby przenieść ponownie płyty blokujące wejście, więc wspiąłem się na nie i przeskoczyłem żywopłot. Było to lekkomyślne posunięcie.

Mary leżała na ziemi i przeraźliwie krzyczała. Byłem pewien, że tłumy nieumarłych zaraz tu przybędą prowadzeni hałasem, który wywołała. Nad nią pochylał się zombi o rozpostartej gębie, z której strumykiem ściekała krew. Był gotowy do zatopienia swych kłów w jej szyi.
Wziąłem potężny zamach i wbiłem tasak w jego lewą stronę głowy, tuż poniżej skroni. On jednak nie umarł. Najprawdopodobniej uderzyłem za nisko i nie uszkodziłem mózgu. Udało mi się jednak odwrócić jego uwagę i na kilka sekund powstrzymać go przed ugryzieniem kobiety. Spojrzał na mnie swoimi białymi gałkami i zaczął jęczeć. Natychmiast wyciągnąłem nóż i wbiłem w jego prawe oko. Tym razem osunął się na ziemię martwy.

Chwyciłem Mary za rękę i doprowadziłem do furtki mojego domu. Przeskoczyłem żywopłot, odsunąłem płyty i wpuściłem ją do środka.

Właśnie udała się do łazienki, aby obmyć się z krwi. Słyszę jak płacze.

niedziela, 23 lutego 2014

Dzień 6. Godzina 12:49

I znowu wiadomości BBC przekazały straszne wieści. Przypadki zakażenia nieznanym wirusem zaobserwowano w większości państw Unii Europejskej. Francja, Holandia, Hiszpania, Belgia, Niemcy i Polska.


Rozmawiałem dzisiaj przez telefon z matką. Mówiła, że nie wygląda u nich jeszcze tak źle. Słyszała w radio o zainfekowanych ludziach, którzy atakują innych, jednak dzieje się tak w dużych miastach. Na wioskach na razie jest spokojnie.

Poprosiłem, aby nie wychodziła z domu i nikogo nie wpuszczała. Obiecałem, że przyjadę, jak tylko nadaży się okazja.

Nie prędko uda mi się dotrzeć do Polski. Łudziłem się jednak, że tam choroba rozprzestrzenia się wolniej. Nie wiem, kogo chciałem oszukać.

Moja ulica opustoszała. Wydaje mi się, że nie wszyscy jednak wyjechali. Dzisiejszego ranka widziałem ruch w domu na przeciwko. Nie wiem tylko, czy przypadkiem jakiś truposz nie szwęda się po posiadłości mojego sąsiada.

Przeszukałem dom i znalazłem kilka narzędzi, które mogłyby posłużyć za broń. Położyłem je sobie na stole i co chwilę na nie zerkam. Przede mną leży ogromny tasak do mięsa, nóż Rambo (wielkie, ząbkowane ostrze, które w rączce ma schowaną igłę i nitkę oraz malutki kompas), łom oraz młotek. Nie potrafię sobie wyobrazić sytuacji, w których będę musiał ich użyć.


sobota, 22 lutego 2014

Dzień 5. Godzina 11:06

Mam strasznego kaca.
Wczoraj wieczorem ulicą przeszedł tłum nieumarłych.  Był to przerażający widok. Niektórzy z nich nie mieli rąk, innym brakowało fragmentów twarzy. Każdy poruszał się chwiejnym krokiem wydając przy tym odgłosy przypominające jęczenie. Cała grupa szła równo w jedną stronę. Wydawało się, że znają swój cel.
Tym razem na dworze nie było nikogo. Niektórzy zdążyli wyjechać, a ci co pozostali, zabarykadowali się w swoich domach. Panowała cisza. Tylko szmer szurających nóg stada zombi i pojedyncze jęki naruszyły idealny spokój.
Patrząc na nich wypiłem pół litra wódki Sobieski. Następnie położyłem się spać. 

piątek, 21 lutego 2014

Dzień 4. Godzina 13:25

Kolejne wystąpienie premiera niosło ze sobą dość jasne przesłanie: "Nie wychodźcie z domów. Zamknijcie drzwi, nikogo nie wpuszczajcie".
Na ulicy jednak ciągle było sporo ludzi. Wielu z nich chciało gdzieś uciec. Ludzie porzucali swoje domy. Pakowali najcenniejsze rzeczy, wsiadali w samochód i odjeżdżali. Mało kto usłuchał Davida Camerona. Ja natomiast wziąłem sobie jego ostrzeżenia do serca.
Mam mały, piętrowy domek na północy Londynu. Przed domem jest ganek, który otacza dwumetrowy żywopłot. Wprowadzając się rozśmieszył mnie ten widok. Tu w Anglii wszyscy chcą się od siebie odgrodzić stawiając coraz to większe płoty. Teraz dziękuję Bogu, że mam to ogromne skupisko gęstych gałęzi przed domem. Na podwórze można wejść przez wąską, drewnianą, całkiem wysoką furtkę. Musiałem ją czymś zastawić, aby nikt nieporządany nie mógł się przedostać. W ogródku leżało kilka metrów kwadratowych płyt chodnikowych. Kupiłem je niedawno (w zimie bywają spore promocje) i planowałem położyć sobie nowe patio na wiosnę. Teraz te płyty posłużyły mi za barykdę. Poukładałem je przed furtką tak, aby drzwiczki się nie otwierały.

Byłem odgrodzony!
Samotny!

- Co teraz? - zadałem sobie pytanie, lecz nie potrafiłem na nie odpowiedzieć.

Posiedziałem chwilę na dworze i podziwiałem moje dzieło.
Następnie udałem się do domu i włączyłem ponownie telewizor.


Kolejne doniesienia o chodzących "żywych trupach".  
Kurwa, a jednak!
Mówią, aby nie próbować się z nimi porozumieć. Unikać kontaktu. Najlepiej uciekać. Wydaje się, że mają wyostrzone zmysły. Dlatego też trzeba zachowywać się jak najciszej, aby nie zwrócić na siebie ich uwagi. Poruszają się dość wolno, jednak cechują się także znaczącą siłą fizyczną.
Kiedy nie będziemy w stanie uciec, pozostanie jedynie walka. Najlepiej uzbroić się w jakieś ostre narzędzie i celować w głowę.

Ja pierdolę! Takie porady w telewizji w godzinach popołudniowych!

Muszę się czegoś napić. Pamiętam, że mam w barku polską wódkę. Chyba czas ją otworzyć.

czwartek, 20 lutego 2014

Dzień 3. Godzina 12:30

Wstałem dziś wcześnie rano. Zapażyłem sobie kawę i zjadłem jajecznicę.
Postanowiłem, że dzisiejszy dzień spędzę na przeglądaniu internetu oraz oglądaniu telewizji.

Cały świat huczy o tym, co miało miejsce w Wielkiej Brytanii. Wszystkie kraje Unii Europejskiej wspierają brytyjczyków i oferują pomoc. Miło z ich strony, chociaż głupotą jest wysyłanie kogokolwiek w sam środek zainfekowanego społeczeństwa. Najwidoczniej eksperci się ze mną nie zgodzili. Żołnierze z Francji, Hiszpanii, Niemiec, a także i z Polski wyruszą z pomocą militarną.
Wojsko ma zapewnić obywatelom bezpieczeństwo.

Na stronie BBC znalazłem obszerny artykuł o firmie LVS, która przechowywała niebezpieczne wirusy. Okazało się, że Stephen podczas szamotaniny pogryzł kilku współpracowników. Niektórzy trafili do szpitala. Było jednak kilka osób, które odmówiło pomocy lekarskiej i po przesłuchaniu przez policję, udali się do domów. Reporter doszedł także do przerażającej informacji. Kilka godzin po incydencie jeden z naukowców poleciał do Holandii na zjazd naukowy. Na lotnisku w Amsterdamie doszło do wypadku, w którym kilka osób zostało pogryzionych przez dr Harrisa. Naukowiec został pochwycony. Informacje te zostały ujawnione wczoraj wieczorem. Z innego artykułu dowiedziałem się, że w Leiden widziano człowieka, który atakował przechodniów. Mówiono, że poruszał się chwiejnym krokiem i charczał. Wiadomo tylko tyle, że pochwyciła go policja. Pisano także o kilku przypadkach kanibalizmu. Jak twierdzi BBC nieznany wirus przedostał się do Holandii, która także otrzyma pomoc z Unii Europejskiej.
W szpitalu natomiast pogryzieni pracownicy LVS otrzymali pomoc lekarską. Większość odesłano do domów. Dwie osoby zatrzymano na obserwacji. W nocy zaatakowali oni innych pacjentów. Sporo ludzi zginęło, wielu uciekło. Nad ranem wkroczyło wojsko. Otwarto ogień.

Na youtubie widziałem filmik nakręcony telefonem. Młoda kobieta została zaatakowana przez swojego synka. Dzieciak strasznie wyglądał. Miał puste oczy, siną skórę i zakrwawioną twarz.

Inny filmik pokazywał, jak jakiś policjant strzela do zarażonego. Ten przyjmuje kule i dalej kroczy przed siebie wyciągając do przodu ręce. Ostateczny strzał w głowę zwalił go z nóg. Z biologicznego punktu widzenia miało to sens. Śmierć mózgu to zarazem całkowita śmierć organizmu.

Przede mną jeszcze sporo artykułów do przeczytania. Jednego jestem pewien. Świat już nigdy nie będzie wyglądał tak samo.

środa, 19 lutego 2014

Dzień 2. Godzina 14:17

Przeżyłem koszmar. Ile ich jeszcze będzie?

Tuż po wczorajszym wystąpieniu premiera, ludność spanikowała. Gigantyczne korki, tłumy na ulicach. Wszyscy nagle postanowili wyjechać do rodziny, znajomych. Byle tylko z dala od miejsca, w którym obecnie się znajdowali.
Ja natomiast postanowiłem udać się do pobliskiego Tesco, aby zrobić zapasy i kupić jedzenie na kilka tygodni. Na ulicach był straszliwy ruch, drogi nie były przejezdne. Zabrałem więc największy plecak jaki posiadałem i wsiadłem na rower. Ucieszyłem się, gdy zobaczyłem prowadzący do sklepu wężyk samochodów. "No to sobie postoją" pomyślałem.

Na parkingu nie było miejsca. Ludzie przekrzykiwali się jak na jakimś targowisku. Jedni parkowali samochody, inni wkładali siatki pełne jedzenia do bagażników. Byli też tacy, którzy przyjechali motorem lub rowerem.
Wszeobecny hałas.

Zauważyłem, że mało kto był spokojny. Ludzie wbiegali do sklepów jednymi drzwiami, a drugimi tłumy wysypywały się spowrotem na parking.
Zaparkowałem rower i ruszyłem w stronę wejścia.
W sklepie panował chaos. Nie było nikogo przy kasach. Każdy wkładał jedzenie do wózków lub siatek i zwyczajnie sobie wychodził.
Kilka godzin temu, taka sytuacja była nie do pomyślenia.
Biorąc przykład z większości, załadowałem swój plecak puszkami z fasolką, groszkiem, kukurydzą. Zabrałem kilka paczek ryżu i makaronu. Przy stoisku z pieczywem zauważyłem, jak dwie staruszki wydzierają sobie ostatni bochenek chleba. Był to widok komiczny, a zarazem przerażający. Wtedy zadałem sobie pytanie: "Co się stanie jak zabraknie ludziom jedzenia? Do czego będziemy musieli się posunąć, aby zaspokoić głód?"

Natychmiast wróciłem do półek z żywnością i próbowałem nieco więcej upchać do mojego plecaka.
Przed wyjściem chwyciłem jeszcze dwa 5 litrowe baniaki z wodą oraz trochę słodyczy. Głównie batony, czekolady i ciastka.
Obładowany wraz z tłumem wyszedłem ze sklepu.

Wracając do roweru usłyszałem krzyki. 
Po prawej na ziemi leżał chłopak, a grupka chuliganów kopała go nie szczędząc przy tym przekleństw. Podszedłem bliżej. Spojrzałem na pobitego. Wydawało mi się, że chłopak już nie żył. Oczy miał otwarte i nie wydawał żadnych dźwięków. Nawet kiedy potężny kopniak trafił go prosto w podbrzusze.
Ze sklepu wyszedł policjant. Pchał wózek pełen jedzenia i środków czystości. Zerknął na bandę gówniarzy, spuścił wzrok i przeszedł obojętnie. Ci natomiast zaśmiali się i zaczęli z niego szydzić.
Oniemiałem. On kurwa nic nie zrobił! 
Wyciągnąłem komórkę i już chciałem dzwonić po policję. Przerwał mi jednak kolejny krzyk. Jeden z oprychów trzymał się za nogę i wył z bólu. Pobity chłopak wgryzał się w jego łydkę. Oczy miał mlecznobiałe, skórę szarobladą, usta sine. Cały był umorusany krwią. Pozostali gówniarze uciekli przerażeni. Krótkowłosy młokos przewrócił się i charcząc prosił o pomoc. Jak dotąd nieżywy chłopak mocno wbił palce prosto w brzuch pogryzionego i powoli zaczął wyciągać jego wnętrzności.
Stałem jak wmurowany. Co to kurwa ma znaczyć?! Przed chwilą ten chłopak nieżył! A teraz zajada ludzkie wnętrzności! Skąd on miał tyle siły, aby tak łatwo rozerwać mu brzuch?!

Kiedy tylko się otrząsnałem. Wsiadłem na rower i czym prędzej wróciłem do domu.
Całą noc nie mogłem zasnąć. Byłem (i ciągle jestem) przerażony.

Dzisiaj natomiast przez kilka godzin oglądałem telewizję. Każdy kanał nadawał relacje z różnych miast Wielkiej Brytanii. Wszędzie panowała panika. W południe ponownie wypowiedział się premier. Wprowadzono godzinę policyjną. Pomiędzy 18:00 a 6:00 nie można wychodzić z domu. Służby mundurowe wyszły na ulice. Na BBC News pokazano jak uzbrojeni po zęby policjanci mobilizują się przed pałacem królowej.

wtorek, 18 lutego 2014

Dzień 1. Godzina 11:25

Mam na imię Jarek i wciąż żyję.

Oszołomiony tym, co dzieje się dookoła, postanowiłem założyć bloga
i relacjonować wydarzenia.
Pierwszy wpis nosi tytuł Dzień 1, ponieważ to ten dzień zapadnie ludzkości
w pamięci.
Jeżeli ktoś przeżyje...

Muszę jednak cofnąć się o kilkanaście dni, gdyż to właśnie wtedy wszystko się zaczęło.
Jestem polskim naukowcem, który pracuje w laboratorium w Wielkiej Brytanii. Zajmuję się embriologią oraz komórkami macierzystymi. Nie będę streszczał wam na czym polega moja praca, gdyż nie ma to wpływu na historię, którą próbuję wam opowiedzieć. Jako biolog mam kontakt z innymi naukowcami. Jeżdże na różne spotkania, treningi, sympozja. Każde z nich kończy się wspólnym wypadem do pubu. Tak też było kilkanaście dni temu. Po niezbyt ciekawej konferencji udaliśmy się na piwo. Jeden z moich znajomych, lekko wstawiony, zaczął opowiadać mi o swoim nowym projekcie.
Stephen Capgrought, wirusolog pracujący dla prywatnej firmy sponsorowanej przez jakiegoś arabskiego szejka, zwierzył mi się, że prowadzi badania nad najbardziej śmiertelnymi wirusami świata. Ebola, Marburg, Gorączka zachodniego Nilu czy gorączka Lassa. W ich laboratorium znalazły się także nowe wirusy, których pochodzenia nie chciał mi wyjawić.
Cały koktajl ludobójców w jednym pomieszczeniu północnego Londynu.

Po kilku dniach od naszego spotkania usłyszałem w lokalnym radio, że w laboratoriach LVS miał miejsce wypadek. Mówiono o tym, że któryś z naukowców zaczął dziwnie się zachowywać. Porównano to ze wścieklizną, gdyż pogryzł swoich współpracowników. Ochrona próbowała go powstrzymać, a konsekwencją tego był strzał w głowę i śmierć dr Capghroughta.

Nie mogłem w to uwierzyć. Jeszcze kilka dni temu rozmawialiśmy sobie przy piwie. Nic nie wskazywało, że ma wściekliznę. Od razu powiązałem to z pracą jaką wykonywał.

Mijały dni, a okoliczna prasa informowała o kolejnych przypadkach pogryzień. Coraz więcej budynków stawało w ogniu, szpitale wypełniły się ludźmi. Na końcu języka miałem tylko jedno słowo: EPIDEMIA.

Moje spostrzeżenia wydają się słuszne. Któryś z nieznanych wirusów zainfekował Stephena, pacjenta zero. Najprawdopodobniej przenosi się przez krew bądź ślinę.

Wracając do dnia dzisiejszego, Wielka Brytania powołała sztab kryzysowy. Porty i lotniska zostały zamknięte. Oficjalnie ogłoszono fakt, że na terenie wysp brytyjskich panuje nieznany wirus, którego objawy przypominają wściekliznę. Pogryzieni w przeciągu kilku minut zaczynają atakować innych ludzi. Dochodzi nawet do aktów kanibalizmu.

Wielka Brytania jest odcięta od reszty świata. Miejmy nadzieję, że wirus nie przedostanie się do Europy.